Nasza "terra preta"


Było to jeszcze w czasach, kiedy kopaliśmy ziemię na zagonkach, jak tradycja każe. Jak zwykle wiosna wybuchła nagle i trzeba było spieszyć się z przygotowaniem ziemi. I jak zwykle mój mąż się przesilił i nie mógł kopać, bo miał bóle kręgosłupa. Tak dziwnie się dzieje, że wiosną zawsze zapada na jakąś poważną dolegliwość...
Starałam się sama przygotować jak największą liczbę grządek, ale nie zdążyłam ze wszystkimi. W nowym warzywniku, gdzie ziemia jest gliniasta i ciężka, został całkiem spory kawałek. A ja już nie miałam sił. Patrząc wtedy na rosnące tam obficie chwasty, wpadłam na pomysł, żeby wykopane zielsko składać na tym właśnie kawałku, zamiast wozić je do kompostownika. Dorzucałam tam też popiół i resztki węgli z grilla, ale też wszystkie chwasty wyrywane przez całe lato, trawę z kosiarki, ściółkę z kurnika i od królików. Na jesieni miałam dużą pryzmę, taka 5 metrów na 3, wysoką gdzieś na metr. Przykryłam ją trochę ziemią, a w następnym roku posiałam tam dynie. Po dwóch latach miałam tam grubą warstwę żyznej ziemi, w której posadziłam truskawki. Oczywiście miała ona raczej 20 centymetrów, niż pierwotny metr. Do tej pory jest tam urodzajna ziemia, zasilana jedynie ściółką i czasem odrobiną dojrzałego kompostu.
Tak oto niechcący wpadłam na sposób uprawy bez kopania ziemi. Byłam trochę zdziwiona, kiedy kilka lat potem dowiedziałam się, że jest to najnowszy hit ogrodnictwa ekologicznego (tzn. ta metoda była znana już wcześniej, ale u nas jeszcze wtedy, czyli 15 lat temu mało popularna). Ja to zrobiłam z konieczności, ale dobrze wyszło. Może to jakoś tak jest, że jeśli jakaś idea istnieje w przestrzeni i czasie, to ludzie łapią ją nawet "z powietrza". Taka jakby transmisja myśli czy raczej idei.
Mam podwójną wygodę: nie muszę latać z chwastami na odległy kompostownik ani budować skomplikowanych wałów, kiedy nie mam czasu. Teraz w całym ogrodzie są takie miejsca "do składowania odpadków zielonych", które w następnym roku stają się grządkami. Nie muszę dawać dużo węgla, bo gliniasta ziemia sama z siebie wiąże materię organiczną. Daję go w "starym warzywniku", gdzie ziemia jest piaszczysta. Tyle, że po 16 latach takiej uprawy cały "stary warzywnik" ma grubą warstwę czarnoziemu. Tyle, że nasza pomnikowa, ogromna lipa zapuszcza podstępnie korzenie aż do połowy warzywnika i wysysa, co się da. Z tego powodu co kilka lat buduję tam nowe "przekładańce".
Oczywiście, trzeba je oczyszczać z chwastów, które na nich wyrastają. Czyli jednak pracować trzeba, nie tak, że nic się nie robi.
A właśnie, pisałam już, że nie lubię nazwy "wały permakulturowe" (z całym szacunkiem dla niejakiego Wałka). Francuzi nazywają te grządki "lasagne", bo podobnie, jak ta potrawa, składają się z wielu warstw. Utygan nazywa je "kanapki". A mnie najbardziej podoba się nazwa "przekładaniec". Jeśli będę pisać, że zrobiłam przekładaniec w ogrodzie, to zrozumiecie, o co chodzi.
A czasem na "przekładańcu" wyrastają zakochane marchewki, jak ta:


  • Love
  • Save
    Add a blog to Bloglovin’
    Enter the full blog address (e.g. https://www.fashionsquad.com)
    We're working on your request. This will take just a minute...