Witamina E: strażnik zdrowia, witalności i młodości

Podobnie jak np. witamina A czy K (witaminy rozpuszczalne w tłuszczach) – witamina E (jeden z najsilniejszych antyoksydantów występujących w przyrodzie) nie jest jednorodną molekułą, lecz grupą związków. Bo w grupie siła

Zatem gdy mówimy o witaminie E to co tak naprawdę mamy na myśli? Otóż jest to cała związków rodzinka: związki chemiczne o nazwie tokoferole (alfa, beta, gamma, delta) oraz tokotrienole (również oznaczone alfa, beta, gamma i delta). Jeden z nich rządzi stadem: alfa-tokoferol – ma największą aktywność biologiczną. Ale wszystkie są ważne i potrzebne, bo z kolei taki np. gamma-tokoferol ma największy wpływ na wzrost poziomu dyzmutazy ponadtlenkowej (SOD), czyli ważnego enzymu, chroniącego nas przed przed chorobami powiązanymi z przewlekłymi stanami zapalnymi w ustroju (np. choroby serca, choroba Alzheimera, nowotwory), jak również samym procesem przedwczesnego starzenia się. Z kolei to tokotrienole jak się okazuje mają głównie wpływ na prawidłowy poziom trójglicerydów we krwi. Witamina E jednym słowem zaiste jest potężnie działającym prozdrowotnym związkiem, który bardzo wiele potrafi dla nas zrobić.

Do czego zatem może nam być niezbędna witamina E?

W zasadzie do wszystkiego. Witamina E jest bowiem przechowywana w ustroju w wielu narządach, które wręcz nie wyobrażają sobie bez niej życia: w wątrobie, sercu, mięśniach, macicy, jądrach, krwi, nadnerczach, przysadce mózgowej i rzecz jasna w tkance tłuszczowej. W przeciwieństwie jednak do takiej na przykład witaminy A czy D nie jesteśmy w stanie jej magazynować w naszym organizmie długo: raptem kilka dni. Poprawia ona przyswajalność witaminy A. Sama z kolei znacznie wzmacnia swoją moc w obecności selenu (ok. 25 mcg selenu na każde 200 IU witaminy E).

Jej ewentualny nadmiar wydalany jest wraz ze stolcem. Jako aktywny antyutleniacz przeciwdziała utlenianiu się cząsteczek lipidów w naszym ustroju. Jeśli cierpisz na przewlekłe zmęczenie, szybko odczuwasz zmęczenie mięśni, spadek libido, masz problemy z płodnością, ze zbyt wysokim poziomem złego cholesterolu lub trójglicerydów, cierpisz na zespół napięcia przedmiesiączkowego, endometriozę, rozdrażnienie, osłabienie koncentracji i jasności umysłu, masz anemię, nadciśnienie, obniżoną odporność (wieczne infekcje!), włosy wypadają w przerażającej ilości, skóra usiewa się co rusz to nowymi zmarszczkami, cellulit nie chce się odczepić, masz kłopoty ze wzrokiem (zaćma, starczowzroczność), żylaki lub co gorsza masz symptomy choroby niedokrwiennej serca albo oznaki uszkodzenia systemu nerwowego – to na 99,99% brakuje Ci witaminy E!

Sceptyk zakrzyknie: to niemożliwe! Jedna witamina na tyle dolegliwości? To ma być jakiś żart? I na serce, i na żylaki, i na skórę, i na bezpłodność, i na padaczkę, i na zaćmę w oczach? Nie-mo-żli-we. A właśnie, że bardzo możliwe jeżeli weźmiemy pod uwagę następujące fakty:

– nasz organizm przeprowadza prawdopodobnie miliardy operacji biochemicznych na sekundę w różnych organach całego systemu (dokładnie ile, gdzie, co i jak, to jeszcze sami tak całkiem dokładnie nie wiemy, bo naukowcy jeszcze wszystkiego nie zbadali i każdego dnia odkrywają nowe rzeczy)

– jest zmuszony robić to operując na (zaledwie!) niewiele ponad tuzinie witamin. Większość z nich jest niezbędnych jako kofaktory (czynniki konieczne aczkolwiek dodatkowe, biorące udział w przemianach) by dane operacje przeprowadzić. Więc mimo tego, iż medialnie kładzie się taki nacisk na zapotrzebowanie na białka (musimy jeść dużo białka! Kojarzycie mantrę?), to same aminokwasy zdadzą się psu na budę gdy nie będzie kofaktorów czyli witamin i mikroelementów. Amen.

No właśnie – a z pustego i Salomon nie naleje. I dlatego gdy nam brakuje np. witaminy E to (podobnie jak w przypadku innych witamin, które też biorą udział w rozlicznych operacjach biochemicznych, a nie tylko jednej czy dwóch) może nam się to objawić w postaci różnorodnych symptomów, a nie tylko jednego czy dwóch. Nota bene nikt jakoś nie pyta dlaczego jeden antybiotyk o tzw. szerokim spektrum działania przynosi pozytywne rezultaty w stosunku do tak licznych szczepów drobnoustrojów i łykamy go łapczywie niczym młode pelikany „bo lekarz przepisał”, ale za to każdy patrzy niezwykle podejrzliwie na witaminę taką czy inną: jakże to, taka skromna nic nie znacząca witaminka potrzebna nam w mikro-ilościach ma niby tyle dolegliwości zlikwidować? Oj, lepiej nie brać za dużo bo jeszcze zaszkodzi Zauważyliście ten trend w myśleniu ludzi? Tak właśnie jest, tak się nam od dzieciństwa wtłacza do głowy. Że my witamin niby potrzebujemy w tyciutkich-tyciuteńkich, mikroskopijnych ilościach, podobno nawet wszyscy potrzebujemy identyczne ilości (co delikatnie mówiąc jest bardzo dalekie od prawdy) i tak ogólnie to mamy się nimi nie przejmować, bo i tak wystarczy nam zawsze to co mamy w zbilansowanej diecie.

I tu jest błąd, a już na pewno w odniesieniu do witaminy E, która co prawda występuje naturalnie w wielu produktach roślinnych, ale w niemal każdym z nich występuje w bardzo niewielkich ilościach (zaś w pokarmach odzwierzęcych występuje ona w ogóle już w ilościach doprawdy całkiem symbolicznych, więc śmiało można je nawet pominąć). Z wyjątkiem kiełków pszenicy, nasion słonecznika oraz migdałów, gdzie występuje obficie. Nieco mniej w orzechach laskowych i oliwie z oliwek, ale też ujdzie w tłoku. O kiełkach pszenicy i wyciskanym z nich oleju opowiem za chwilę.

Ile witaminy E potrzebujemy?

Obecne oficjalne zapotrzebowanie na witaminę E (takie minimalne, potrzebne w ogóle do przeżycia czyli obłudnie nazwane „zalecanym” RDA, dziennym zapotrzebowaniem) to jest w Polsce na dzień dzisiejszy ilość 12 mg. Przeliczając to na jednostki międzynarodowe wychodzi ok. 18 jednostek międzynarodowych, czyli IU (przelicznik to 1 mg =1,5 j.m.) – jest to śmiesznie mało. Należy jeszcze wziąć pod uwagę jeden fakt: witamina E nie jest syntetyzowana przez zwierzęta ani ludzi. Musi być ona człowiekowi dostarczona z zewnątrz – podobnie jak dzieje się to w przypadku witaminy C.

Taka przy okazji ciekawostka w jaki sposób organizacje rządowe manipulują cyferkami: początkowo gdy tylko ustalono RDA dla witaminy E (a zrobiono to dopiero w roku 1968, czyli wiele lat po jej odkryciu) zalecane RDA było większe (ok. 30 IU na dobę czyli ok. 20 mg na dobę) ale wkrótce organizacje dietetyków podniosły rwetes, że żaden normalny na umyśle dietetyk za żadne skarby nie jest w stanie przecież skonstruować zbilansowanej diety w której by było 30 IU witaminy E, bo przecież nie sposób codziennie pić szklankami np. oliwy z oliwek lub jeść kostkami masło, prawda? 1 łyżka oliwy ma zaledwie 1,8 mg witaminy E, zaś 100 g masła tylko 1,95 mg. Szybko zatem zmniejszono zalecaną (czyli minimalną) ilość witaminy E do ok. 1/2 tej dawki i… po kłopocie. Tak się dzisiaj wyznacza normy dla ludności

Jeśli palisz lub stosujesz hormonalną antykoncepcję doustną, to podobnie jak w przypadku witaminy C – również zapotrzebowanie na witaminę E będzie większe. Również przy zwiększonym spożyciu tłuszczu zarówno pochodzenia odzwierzęcego jak i roślinnych olejów zawierających znaczne ilości wielonienasyconych kwasów tłuszczowych Omega-6 jak sojowy, rzepakowy, sezamowy, krokoszowy, z pestek winogron czy kukurydziany zapotrzebowanie na witaminę E zwiększa się. A to z tego powodu, że witamina E chroni tłuszcze przed utlenianiem. Nie ma nic gorszego niż utlenione (zjełczałe) tłuszcze w naszym ustroju.

Witamina E dla zdrowych oczu

Nota bene większość ludzi nie spożywa nawet tych nędznych zalecanych jako niezbędne minimum 12 mg dziennie witaminy E, bo nie ma jej (wcale lub prawie wcale) w tym co tzw. „normalni” ludzie jedzą jako podstawę swojej diety: w białym pieczywie, w nabiale, wędlinach, mięsach i słodyczach. Nie ma jej w kawie, herbacie, red bulach, coli i w mleku też można powiedzieć, że nie (bo co to jest 0,04mg w szklance „zdrowego” krowiego mleka?).

I my się dziwimy, że choroby serca są na tej planecie główną przyczyną zgonów? Że coraz więcej par nie może mieć dzieci? Że coraz więcej ludzi cierpi na anemię pomimo panującego dobrobytu i nadmiaru wszelkiego pożywienia w cywilizowanym świecie? Że w takim stosunkowo niedużym (moim) mieście jak Elbląg (124 tys. mieszkańców) na operację zaćmy czeka się 3 lata, bo w kolejce przed pacjentem jest (bagatela!) 7 tysięcy osób? A w całym kraju zaćmę ma ponad 800 tysięcy ludzi w wieku ponad 60 lat! To nie są już pojedyncze przypadki, to już jest epidemia zaćmy. Niektórzy ludzie zanim doczekają się te 3, 4 czy czasem i 6 lat na operację (gdzieniegdzie zapisy są na 2020 rok) to zdążą już po prostu stracić wzrok. Jest tyle pacjentów chętnych do operacji zaćmy, że szpitale już ledwo dyszą. To wiecie co zamierza się zrobić? Podwyższyć kryteria kwalifikacji do operacji: dopóki nie stracisz 40% zdolności widzenia to nie zapiszą Cię w ogóle na operację zaćmy. To bardzo smutna wiadomość dla wszystkich cierpiących na tę chorobę.

Zauważcie proszę teraz: tyle nieszczęścia z powodu czego? Przywiązania do uświęconych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie kulinarnych tradycji (dostarczających witaminy E tyle co kot napłakał), w połączeniu ze zwykłą ignorancją i brakiem świadomości, że gdy witamina E jest codziennie dostarczana do ustroju w przyzwoitych ilościach, to nie masz szans na żadną zaćmę. Ani teraz ani nawet na starość!

Pamiętacie pana Antoniego Huczyńskiego, naszego dziarskiego dziadka? Ma 92 lata i… furda jakaś tam zaćma! On nawet czyta bez okularów Tylko że on codziennie (!) jada bogate w witaminę E pokarmy (migdały, orzechy, pestki), których „normalni” nie jedzą – no, chyba że „na święta” czyli raz do roku około Bożego Narodzenia gdy przychodzi czas na „bakalie”, wśród „normalnych” nie uznawane bynajmniej (w przeciwieństwie do takiego np. mięsa) za pełnowartościowy pokarm, lecz za rodzaj odświętnego dodatku smakowego, najchętniej dodanego jako dekoracja do ciasta upichconego z białej oczyszczonej mąki z nieodzownym dodatkiem białego rafinowanego cukru i sztucznej margaryny. Takich „frykasów” pan Antoni nie jada, bo zamiast tego codziennie zjada bardzo dużo świeżych warzyw i owoców oraz domowe świeżo wyciskane soki warzywne, czego „normalni” też raczej nie robią (w związku z czym za karę potem na starość czekają np. 6 lat na operację swojej jakże troskliwie wyhodowanej osobiście zaćmy). Na ostatnim webinarze p. Antoni zdradził, iż codziennie wychyla szklaneczkę własnoręcznie wykonanego soku marchwiowego, a tam jest sporo zarówno witaminy E jak też i karotenoidów oraz wit. C, równie ważnych w utrzymaniu dobrego widzenia do późnych lat. (1)

Od siebie dodam, że odkąd zaczęłam regularnie pić soki warzywne (z czego moje carottini jest jednym z najbardziej przeze mnie ulubionych) to poprawił mi się wzrok: nie tylko dostałam receptę na słabsze soczewki (od 40 lat jestem krótkowidzem i zdążyłam się już przyzwyczaić do mojej wady wzroku), ale też pozbyłam się przede wszystkim coraz bardziej dokuczliwych oznak presbyopii (starczowzroczność, kiedy nie możemy czytać z bliska, tylko coraz dalej musimy odsuwać rękę). Presbyopia, którą zaczęłam odczuwać tuż po przekroczeniu 40-stki „groziła” mi zakupem drogich soczewek dwuogniskowych lub progresywnych, alternatywą zaś była ingerencja w organizm: drogi zabieg laserowy lub równie droga operacja wewnątrzgałkowa. Takie oto jedynie sposoby na zjawisko starczowzroczności zna okulistyka konwencjonalna. Podziękowałam Po tym jak zmieniłam dietę, zaczęłam pić moje soki, pić moje ulubione mleko migdałowe zamiast dotychczasowego krowiego i codziennie zjadać porządną porcję zieleniny (pokochałam sałatki!) to ta moja presbyopia zaczęła się cofać. Z radością i zadziwieniem po jakimś czasie zauważyłam, że już nie muszę odsuwać od siebie telefonu komórkowego aby odczytać SMS-Y! Ponieważ nie brałam w tym czasie żadnych suplementów czy innych „magicznych” specyfików – tego cudu mogła dokonać tylko jedna rzecz: moje codzienne jedzenie i picie.

Moja pani okulistka nie miała żadnego wytłumaczenia na to. Oficjalnie presbyopia jest zjawiskiem „normalnym” (czyli jak mówi encyklopedia fizjologicznym), w sumie można powiedzieć nieuleczalnym (chyba że operacją), z czasem postępującym i dotyka musowo absolutnie każdego człowieka w miarę jak on się starzeje. Czyli jakby nie ma wyjścia – im jesteś starszy tym coraz dalej musisz odsuwać rękę, aby móc coś przeczytać. Tak mówią źródła oficjalne. Dzisiaj już wiem, czego nie mówią: że starczowzroczność można cofnąć za pomocą jedzenia naszego powszedniego. I nie, nie jest pieczywo

Nie wykluczam, że wpływ mógł mieć u mnie także przeprowadzony post warzywno-owocowy: na wykładzie dr Dąbrowska opowiadała historię pacjenta cierpiącego na zaawansowaną retinopatię, który odzyskał zdolność widzenia po kilku rundach postu Daniela przeplatanych okresami zdrowego żywienia. Więc dieta i post mają niewątpliwie znaczenie dla naszego wzroku. Retinopatia, zaćma, zwyrodnienie plamki żółtej czy starczowzroczność są schorzeniami degeneracyjnymi, zwyrodnieniowymi, zatem dokonując regeneracji i rewitalizacji całego organizmu również oczy mogą odzyskać sprawność.

Ileż to kasy przemysł zarabiać musi na drogich dwuogniskowych i progresywnych szkłach i soczewkach dla starszych osób (już po 40-stce pojawić się może potrzeba ich zakupu), o tych drogich operacjach nie wspominając – a wystarczy jak się okazuje oczyścić organizm, pić soczek z marchewki (beta-karoten, witamina C), zamienić mleko krowie na migdałowe (witamina E) i pochłaniać codziennie michę smacznie doprawionej zielonej sałatki (kwas foliowy, witamina C) aby tego „fizjologicznego” zjawiska jak starczowzroczność równie fizjologicznie się ze swojego życia w kilka miesięcy pozbyć. A przynajmniej nie zawadzi spróbować – warzywa jeszcze nikogo nie zabiły, chyba że spadły komuś na głowę z dużej wysokości

Podsumowując: będziesz jadł i żył „normalnie” to będziesz miał „normalne” wymienione w encyklopedii choroby na starość. Jedząc zwyrodniały pokarm będziesz miał zwyrodniałe ciało. Nie ominie Cię na przykład starczowzroczność i zaćma. Nie ominą Cię inne zwyrodnieniowe choroby cywilizacyjne jak np. miażdżyca. Na dodatek będziesz święcie przekonany, że skoro tak piszą w encyklopedii i tak powiedział lekarz, to „tak już musi być”, będziesz myślał „po co mam jeść zdrowo, i tak wszystkich nas dopadną te choroby, a poza tym wszystko jest dzisiaj zatrute, nawet ta marchewka”. Dopóki nie zadasz sobie pytania czy może być inaczej, dopóki nie ośmielisz się spróbować zrobić coś (a może nawet wszystko?) inaczej niż „wszyscy”, ci uznawani za „normalnych”.

Bądź nienormalny! Myśl, pytaj i działaj. Pamiętajmy, że jakość naszego życia wyznaczana jest przez jakość pytań jakie sobie zadajemy, przez jakość działań jakie podejmujemy. Większość osób nie zadaje sobie żadnych pytań. Przez całe życie! Wolą słuchać tylko – co mają do powiedzenia inni (media, eksperci, lekarze itd.) powielając cudze przekonania, z których najczęściej wynika, że działań podejmować nie warto, bo i tak jest wszystko stracone, więc jedyne co można to podeprzeć się lekami czy zabiegami medycznymi i „jakoś” funkcjonować. Dlatego osoby te (stanowiące większość społeczeństwa) funkcjonują „jakoś” (wraz z upływem latek coraz gorzej), w związku z czym mamy to co mamy: szpitale nie nadążają, zaś apteki wyrastają na rogu każdej ulicy w naszych miastach jak grzyby po deszczu. Grupa „normalnych” czyli żyjących „jakoś” jest kołem napędowym wielu gałęzi gospodarki narodowej, więc się o nich dba jak nie przymierzając o grupę trzymającą władzę, szczególnie o to by nie zmienili swoich przekonań, nie zaczęli zadawać pytań i nie podejmowali „nienormalnych” działań. Będąc przy tym kompletnie zniewoleni cieszą się złudnym poczuciem wolności i radości z życia, które tak naprawdę na końcu okazuje się jedynie kiepską jego imitacją, odbitą w krzywym zwierciadle namiastką.

Czy na pewno chcesz dołączyć do grupy funkcjonujących „jakoś”? To daje poczucie bezpieczeństwa: będziesz „normalny”. Ale nie jestem pewna, czy ogrom cierpienia związany ze znoszeniem chorób cywilizacyjnych jest wart bycia „normalnym”. Niech każdy to rozważy we własnym sumieniu. Czy woli od życia JAKOŚĆ czy „jakoś”. Ci co chcą od życia JAKOŚĆ są z kolei przez resztę „normalnego” społeczeństwa uważani za nawiedzonych i nienormalnych. Muszą też opuścić swoją dotychczasową strefę komfortu, co bywa bolesne i wymaga sporo wysiłku i pracy nad sobą.

Witamina E dla płodności

Nasi przodkowie mieli fajnie, bo przez całe tysiąclecia nawet nie mieli pojęcia, że coś takiego jak witamina E istnieje. Jedli sobie znaczy się np. orkisz, różne orzechy, dłubali pestki, kiełkowali nasionka i rozmnażali się dzięki temu obficie jak nakazano w Biblii, ale aż do roku 1922 nie mieli przy tym pojęcia co takiego dobrego wcinają (choć wiedzieli, że jest to dla ich zdrowia korzystne, ale jeszcze nie wiedzieli dlaczego). W roku 1922 dwaj naukowcy (dr Herbert Evans i jego asystentka Katherine Bishop) odkryli witaminę E i od tej pory nic już nie było takie samo.

Evans i Bishop spostrzegli mianowicie, że szczury karmione jedynie słoniną utraciły płodność (nota bene pod żadnym pozorem nie polecam żywienia się samą słoniną i podobnym jadłem). Dodanie do ich diety sałaty oraz kiełków pszenicznych spowodowało przywrócenie płodności! To było niezwykle ważne odkrycie: oznaczało bowiem, że w tym jakże powszechnie pogardzanym „zielsku” jest coś niezwykle cennego: badacze najpierw nadali „temu czemuś” nazwę „anti-sterility factor” czyli czynnik przeciw-bezpłodnościowy. Już w roku 1931 duński badacz Phillip Vogt-Moller informował na łamach czasopisma medycznego „Lancet”, że niedobór witaminy E sprzyja skłonności do samoistnych poronień. Do roku 1939 pomógł on kilkuset kobietom utrzymać upragnioną ciążę po prostu podając im olej z kiełków pszenicy. W istocie potem badania potwierdziły, że witamina E jest niezbędna dla skutecznego zajścia w ciążę i to nie tylko dla kobiet: jeśli mężczyzna chce mieć nasienie zdolne do zapłodnienia to musi również zjadać pokarmy bogate w witaminę E, inaczej może sobie co najwyżej pobudować dom i posadzić drzewo, ale ze spłodzenia potomka będą zwyczajne nici.

Tak, proszę panów, nasienie też podlega zjawisku stresu oksydacyjnego. Jak się okazuje witamina E ma spory wpływ na płodność i na jakość nasienia: w badaniach bezpłodnych mężczyzn podawano im codziennie 400 IU witaminy E oraz 225 mg selenu i po trzech miesiącach stwierdzono znaczącą poprawę jakości nasienia, w przeciwieństwie do grupy kontrolnej, która dostawała witaminy z grupy B. (2)

Witamina E dla zdrowego układu krążenia

Pionierami badania i klinicznego zastosowania witaminy E w celu przywracania równowagi organizmu zaburzonego rozmaitymi stanami chorobowymi (szczególnie tymi będącymi następstwem stresu oksydacyjnego) byli dwaj kanadyjscy lekarze: bracia Wilfrid i Evan Shute. Evan był specjalistą ginekologiem i położnikiem, zaś Wilfrid był specjalistą chorób serca, kardiologiem.

Oto co udało im się ustalić i dokonać podczas dwudziestu lat praktyki lecząc w tym czasie ponad 30.000 pacjentów dawkami od 400 do nawet 8000 IU witaminy E dziennie:

1936 r: bogaty w witaminę E olej z kiełków pszenicy leczy chorobę niedokrwienną serca

1940 r.: witamina E może być czynnikiem prewencyjnym przy endometriozie u kobiet oraz czynnikiem leczniczym w miażdżycy

1945 r.: witamina E wykazuje działanie w przypadku krwawień skóry i błon śluzowych oraz w zmniejszaniu zapotrzebowania na insulinę u diabetyków

1946 r.: witamina E w znaczący sposób pomaga w gojeniu się ran, w tym wrzodów (wykwitów) skórnych. Wykazuje też skuteczność przy chromaniu przestankowym, ostrych stanach zapalnych nerek, zakrzepicy, marskości wątroby, zapaleniu żył. Witamina E wzmacnia i reguluje pracę serca.

1947 r.: witamina E sprawdziła się użyta przy gangrenie, chorobie Burgera, retinopatii i zapaleniu naczyniówki oka.

1948 r.: witamina E jak się okazało pomaga chorym na toczeń rumieniowaty i tym cierpiącym na „krótki oddech” (astma)

1950 r.: witamina E okazała się być efektywnym środkiem na żylaki jak również na rozległe oparzenia.

1954 r.: bracia Shute publikują podręcznik dla lekarzy („Alpha Tocopherol in Cardiovascular Disease”)

1956 r.: wychodzi książka popularno-naukowa dla pacjentów („Vitamin E for ailing & healthy hearts”)

Robi wrażenie taka spuścizna, prawda? Niestety jak niełatwo się domyślić, prace doktorów Shute na temat witaminy E zostały zrazu przyjęte delikatnie mówiąc wrogo przez establishment medyczny: z miejsca ośmieszone i zaprzeczone badaniami przeciwstawnymi (tzn. że witamina E nie wykazuje żadnych własności zdrowotnych ani terapeutycznych i należy sobie dać z nią spokój). Sęk w tym, że przeciwnicy albo używali w swoich badaniach witaminy E za mało by wywołać efekt (np. mierne 15 mg czyli tyle co nic), albo zamiast naturalnego D-alfa-tokoferolu używali dużo mniej skutecznej syntetycznej formy czyli DL-alfa-tokoferolu, który człowiek nauczył się syntetyzować na początku lat 40-tych ubiegłego wieku. Nie dziwota, że im badania „nie wyszły”: postępując w taki sposób można „dowieść” przecież wszystkiego. Przyczyna tej niechęci do prac braci Shute była prozaiczna: witamina E (ta naturalna) jest zwyczajnie za dobra na zbyt wiele rzeczy.

Sprawy się nieco zmieniły dopiero po kilkudziesięciu latach, kiedy to w Harvard School of Public Health w 1992 roku zrobiono badania na sporej grupie osób, które udowodniły, iż dostarczając do ustroju 100 IU witaminy E codziennie zmniejszamy swoje ryzyko zapadnięcia na choroby serca co najmniej o połowę. Ile osób dostarcza wraz z dietą taką ilość witaminy E do swojego organizmu każdego dnia? Niemal nikt! Czy można się zatem dziwić, że według statystyk zabójcą numer jeden współczesnych społeczeństw są właśnie choroby serca i krążenia? Nawet nie nowotwory, o których jest tak głośno. Choć jak się okazało witamina E gra rolę także i w zapobieganiu nowotworom.

Również w latach dziewięćdziesiątych miały miejsce badania naukowców Departamentu Rolnictwa USA na Uniwersytecie Wisconsin w Madison (USA), podczas których odkryto, że tokotrienole zawarte w witaminie E powodują spadek poziomów „złego” cholesterolu LDL i czynią to równie skutecznie jak antycholesterolowe leki zawierające statyny (lecz bez skutków ubocznych jakie statyny powodują). W przeciwieństwie do statyn tokotrienole nie powodują też spadku poziomu innej substancji ważnej dla zdrowia każdej naszej komórki, koenzymu Q10, a wręcz przeciwnie – podnoszą jego poziom. (5)

I co? I pstro – nikt się tymi badaniami zbytnio nie przejął: jak bowiem donosi encyklopedia „Statyny należą do najczęściej sprzedawanych i stosowanych leków, wartość sprzedaży tylko jednego preparatu atorwastatyny firmy Pfizer pod nazwą handlową „Lipitor” wyniosła w 2006 roku 12,9 miliardów dolarów, co czyni z niej najpopularniejszy lek na receptę na świecie”. I dalej czytamy: „W badaniu opublikowanym w roku 2012 stwierdzono, że statyny mają związek z większym o 52% występowaniem blaszek ze zwapnieniami w naczyniach wieńcowych w porównaniu z osobami, które nie przyjmowały tych leków. W badaniu wzięło udział 6 673 osób bez stwierdzonych chorób naczyń wieńcowych”.

Rutynowo lekarze na całym świecie przepisują więc po dziś dzień nie witaminę E czy C, lecz raczej podwyższające ryzyko choroby wieńcowej statyny do których czasami (a i to nie wszyscy) dorzucają suplementy z koenzymem Q10 (bo statyny jak wiadomo blokują wytwarzanie koenzymu Q10, a bez niego nie bardzo da się żyć). I tak interes się kręci generując miliardy dolarów zysku ze sprzedaży owych statyn: czegoś, co przyczynia się do osiągania korzyści ale nie tyle dla pacjenta, ile dla producenta.

Dr Abram Hoffer pisze, że w dzisiejszych czasach choroby serca są przyczyną zgonu w 40% przypadków. Każdego dnia 2000 osób czyli 750 tysięcy osób rocznie umiera na te choroby. Przyjmijmy nawet, że redukcja ryzyka tych chorób dzięki witaminie E jest przesadzona i będzie dotyczyć tylko 10% przypadków. To oznacza, że można byłoby ocalić życie 200 pacjentów dziennie, 75000 rocznie mniej pogrzebów! To co wiedzieliśmy dzięki pracom braci Shute już w latach 50-tych doczekało się oficjalnego potwierdzenia przez badania harvadzkie dopiero w 1992 roku, co przypomina jako żywo sytuację z witaminą C, kiedy to Sir James Lind dowiódł, że przyczyną szkorbutu u marynarzy jest brak witaminy C, czemu można zapobiec podając im cytrusy. Jednak dopiero kilkadziesiąt lat później Marynarka Królewska łaskawie zezwoliła na zabieranie cytrusów na pokład, co w międzyczasie zdążyło zaowocować śmiercią ponad 100 000 marynarzy zmarłych na szkorbut.

Ile dziesięcioleci trzeba będzie czekać zanim lekarze zaczną rutynowo zapisywać odpowiednie do potrzeb ilości witaminy E i C swoim pacjentom cierpiącym na choroby układu krążenia i ile niepotrzebnych ofiar do tego czasu pochłoną te choroby? A może czas wziąć sprawy we własne ręce? Ani witamina C ani witamina E nie są uznawane za substancje toksyczne. Bo nimi nie są. W przeciwieństwie do statyn. W ciągu ostatnich trzydziestu lat nie odnotowano ani jednego przypadku śmierci spowodowanego tymi witaminami. W przeciwieństwie do statyn. Oczywiście całkowicie legalnie przepisanych przez lekarza na receptę.

Witamina E dla alergików

Lekarze medycyny ortomolekularnej są zgodni co do jednego: w 9 przypadkach na 10 to co nazywamy „alergią” to po prostu oznaka niedożywienia komórkowego i stresu oksydacyjnego. Zdrowy i silny organizm pozbawiony niedoborów ma w normalnych warunkach na tyle wydolny system immunologiczny, że jakiś tam byle kurz, pyłek, wełna czy kocia sierść nie robią na nim żadnego wrażenia. Zdrowi ludzie jednym słowem zwyczajnie cieszą się życiem zamiast martwić się kontaktem z pyłkami, roztoczami czy innymi „alergenami”, bo od martwienia się o nie mają swojego ochroniarza – układ immunologiczny i to on sprawia, że te wszystkie (bądź co bądź raczej powszechne w otoczeniu) substancje lub mikroorganizmy nie są dla jego właściciela alergenami. Jednak gdy system jest niedożywiony (otrzymuje za mało mikroskładników odżywczych), to nie może działać poprawnie. To tak jakbyś wlewał do swojego samochodu chrzczone paliwo i oczekiwał, że będzie jeździł jak na paliwie najwyższej jakości: nie ma cudów – nie będzie!

Lekarze ortomolekularni wiedzą, że niedosyt witaminy C objawia się wzmożoną wrażliwością na nawet całkiem średni poziom substancji drażniących, toksyn środowiskowych, zanieczyszczeń różnego typu czy mikroorganizmów. Z kolei niedobory witamin A, B complex oraz E najczęściej objawiają się jako problemy ze skórą lub nadwrażliwość na pokarmy, stres i zarazki. Więc zanim polecisz do alergologa zawracać mu głowę to najpierw przyjrzyj się swojej diecie (lub diecie swojego cierpiącego na alergię dziecka): czy na pewno jesz zalecane MINIMUM pięć porcji warzyw i owoców dziennie? I nie mam na myśli frytek i keczupu ani czekoladek Mon Cheri z wisienką i likierem w środku Chodzi o świeże prawdziwe owoce i warzywa, bo tam znajduje się w nietkniętym stanie to co naszemu systemowi odpornościowemu jest potrzebne aby nas chronił. Po to byśmy my mogli w międzyczasie radować się życiem nie zwracając uwagi na jakieś unoszące się w powietrzu pyłki, przechodzące obok nas psy czy koty lub na zjedzone przez nas pokarmy.

Czy to nie zadziwiające, że rozmaite „alergie” pojawiły się na tak masową skalę dopiero w ostatnich kilkudziesięciu latach, odkąd ludzie zamiast prawdziwego jedzenia zaczęli żywić się (i swoje dzieci) przetworzoną i chemicznie „uszlachetnianą” licznymi dodatkami do żywności karmą? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu osoba cierpiąca na alergię stanowiła rzadkość. U mnie w klasie była jedna dziewczynka z alergią i pamiętam to doskonale, bo się z tą naszą koleżanką obchodziliśmy ostrożnie jak z jajkiem, była prawdziwym ewenementem: alergiczka! Ale już u mojego syna w klasie musiała się odbyć narada co przygotować na klasową wigilię aby żadnego dzieciaka przypadkowo nie skrzywdzić podanym jedzeniem, bo większość to alergicy na to, na tamto, czy na inne siamto i jest to uważane za „normalne”, dzisiaj niemal każdy ma na coś alergię. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach skończyło się na słodyczach (na które rzecz jasna nikt uczulenia nie miał). Takich czasów dożyliśmy: zagłodziliśmy ochroniarza i się dziwimy, że nas nie chroni, a nawet zaczęliśmy uważać ten fakt za „normalny”

Duże dawki witamin potrafią „magicznie” cofnąć symptomy alergii. Zresztą nie mówmy tu o „dużych dawkach” bo są to zwyczajnie dawki jakie wygłodniały organizm pochłania z dziką wręcz przyjemnością, odwdzięczając się właścicielowi lepszym samopoczuciem. Więc to nie dawka jest „duża” tylko niedobory. I tak powinniśmy na to patrzeć. Nie na dawkę, ale na nasze niedobory.

Jak już wiemy witamina C jest najsilniejszym naturalnym antyhistaminikiem, do tego bezpiecznym (w porównaniu z syntetycznymi preparatami aptecznymi) i nie posiadającym objawów ubocznym (z wyjątkiem wzdęcia lub luźnego stolca w razie przesadzenia z dawką). Podobnie witamina E będąca również silnym antyutleniaczem może być dla alergików pomocna: uzupełnienie jej niedoborów poprawia alergikom samopoczucie i przynosi ulgę w symptomach (7), choć dotychczasowe badania przeprowadzono z użyciem stosunkowo niewielkiej dawki (400-800 j.m. na dobę, w przypadku niektórych badań nie wiadomo czy użyta w badaniu witamina była syntetyczna czy naturalna i czy była mieszanką tokoferoli/tokotrienoli czy też samym tokoferolem).

O tym, że witamina E nałożona na skórę chroni przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych i przeciwdziała powstaniu oparzeń słonecznych (jak również szybko przywraca do normy uszkodzoną słońcem skórę pomagając zachować jej integralność czyli przeciwdziałając łuszczeniu się uszkodzonej oparzeniem skóry) to już wiemy – pisałam o tym we wcześniejszym artykule. Nie tylko jednak przy oparzeniach słonecznych możemy użyć witaminy E by poczuć szybką ulgę: jest ona pomocna także w przypadkach alergicznych zmian na skórze, w tym również typu autoimmunologicznego jak atopowe zapalenie skóry, czyli jakże powszechnie obecnie występujący tak zwany „AZS”. Nie bez znaczenia jest przede wszystkim poziom witaminy E w naszym organizmie, którą codziennie przyjmujemy wraz z pożywieniem lub suplementami. W roku 2006 w czasopiśmie medycznym „Pediatric Allergy and Immunology” opublikowano badania przeprowadzone na 396 japońskich dzieciach. Naukowcy wyliczyli, że dzieci mające wysokie poziomy tokoferoli we krwi miały 67% mniejsze ryzyko zapadnięcia na alergie takie jak astma lub stany zapalne skóry niż dzieci, które te poziomy miały niskie. (8)

Inne z kolei badanie wykazało, że u ludzi cierpiących na AZS już nawet 400 j.m. naturalnej witaminy E dziennie podawanej przez 8 miesięcy robi różnicę: witamina E jako potężny antyoksydant potrafi dać niezłego kopa makrofagom i obniżyć poziom prostaglandyn odpowiedzialnych za reakcję zapalną oraz poziom przeciwciał klasy IgE (immunoglobulin E), a kiedy te wartości spadają to i mijają symptomy (9)

Tymczasem konwencjonalne podejście do alergii jest takie, aby za wszelką cenę ustalić „sprawcę” i usunąć go z pola widzenia. Zabiera to sporo czasu i generuje sporo kosztów. Raczej rzadko kiedy szuka się przy tym sprawcy w syntetycznych barwnikach „dziecięcych” kolorowych słodyczy, w syntetycznych aromatach jogurcików, napojów czy lodów „o smaku”. Prędzej szuka się „winnego” w czymś co jest częścią przyrody: kurz, sierść, jakiś pokarm. Ale my przecież jesteśmy dziećmi Matki Natury i w normalnych warunkach nie jesteśmy atakowani przez współistniejące z nami jej twory jak kurz czy pyłek jakiegoś drzewa. To nie kurz jest „winien”, ani pyłek. Separowanie się od „alergenu” nie jest tutaj najlepszą strategią działania.

To tak jakby Twoje dziecko dostawało zimne poty i wysypkę za każdym razem gdy dzwoni do swojej ukochanej umówić się z nią na randkę: czy dojdziesz do wniosku, że ma on alergię na dziewczynę, w związku z czym należy młodzieńca od ukochanej odseparować, najlepiej posyłając go do odległego klasztoru? Oczywiście, że nie. Starałbyś się dowiedzieć co sprawia, że tak reaguje, dodałbyś mu otuchy i postarałbyś się dopomóc mu jak z tego wyjść. Alergia jest tylko symptomem! Ciało daje nam w ten sposób znać, że nie wszystko jest w porządku. Że powinieneś bardziej się przyjrzeć jak o nie dbasz. Co wkładasz do środka a także czego nie wkładasz, choć powinieneś.

Pierwsza sprawa: przeanalizuj swoją dietę. Ale nie tylko pod kątem obecności alergenów, ile pod kątem również (a może przede wszystkim!) nieobecności składników odżywczych! Zadawaj sobie pytania i szukaj na nie odpowiedzi. Zrób sobie test buraczkowy: jak szczelne są Twoje jelita? Zrób sobie kalibrację witaminy C: przy jakiej ilości miałeś odpowiedź jelitową? Zmień dietę, wyrzuć z niej złodziei (biała mąka, biały cukier, biała sól, używki i… stres) jak również żywieniowe miernoty (smażeniny, mrożonki, puszki, dania gotowe, żywność przetworzona), zacznij się wysypiać, pij codziennie szklaneczkę świeżego soku warzywnego, codziennie jedz dużo świeżych warzyw i owoców, nie zapomnij jadać orzechów, nasion, zdrowych kasz i strączków, pełnego ziarna, pokarmów fermentowanych oraz kiełków, zrób sobie nawet kilka tygodni postu Daniela, wyrzuć z lodówki i z łazienki chemiczne śmieci i spokojnie obserwuj zmiany w ciągu nadchodzących tygodni: będzie się działo! Pogódź się jednak z faktem, że może być konieczna również dodatkowa suplementacja. Możesz zacząć od witaminy C do nasycenia (kilka gram poniżej progu biegunkowego), i od naturalnej witaminy E.

Czy będziesz w stanie pożegnać alergię na zawsze? Nie przekonasz się dopóki nie spróbujesz. Pięć porcji warzyw i owoców dziennie, a badania mówią, że jeszcze lepiej chroni nasze zdrowie i odporność siedem, a nawet dziewięć porcji. Porcja to (średnio) tyle ile zmieścisz w garści. Nie masz nic do stracenia (z wyjątkiem alergii), a wiele do zyskania.

Gdzie znaleźć witaminę E?

Jak wiadomo witaminę E syntetyzują jedynie rośliny, żywe stworzenia tego nie potrafią. Ponieważ jest to witamina rozpuszczalna w tłuszczach, znajduje się ona w dużej ilości właśnie w tych częściach roślin, które tłuszcze zawierają, a więc głównie w ziarnie, które jest nośnikiem życia. Z ziaren możemy wykiełkować zarodki lub wycisnąć z nich olej. Obfitują w witaminę E również orzechy oraz w mniejszym stopniu niektóre tłuste owoce jak awokado czy oliwki. Wielokrotnie wskazuje się na zdrowotne dobrodziejstwa diety śródziemnomorskiej, bogatej w oliwę z oliwek. Zauważmy jednak, że ma ona tak jak pisałam wcześniej zaledwie 1,9 mg witaminy E w 1 łyżce. W porównaniu z olejem wyciskanym z kiełków pszenicy (20,3 mg witaminy E w 1 łyżce), a nawet nierafinowanym olejem słonecznikowym (5,6 mg w 1 łyżce) to doprawdy niewiele.

Witamina E jest raczej odporna na działanie temperatury, ale tylko do pewnego stopnia, dlatego procesy rafinacji czy smażenia na oleju niszczą większą część witaminy E. Rafinowane w temperaturze 200 stopni Celsjusza oleje jej w zasadzie już nie zawierają (bez względu na to czy są czy też nie są „z pierwszego tłoczenia” a nawet „filtrowane na zimno” jak np. słynny ze sprzedawania ściemy olej Kujawski).

Dlatego tak ważne jest abyśmy używali tylko oleju nierafinowanego i nie smażyli na dużym ogniu naszych potraw, powodując tym samym przemianę izomerów kwasów tłuszczowych z naturalnej formy -cis na zabójczą dla naszych komórek formę -trans i tracąc przy tym cenną dla nas witaminę E. Do delikatnego przeszklenia np. cebulki najlepiej użyć oleju kokosowego, klarowanego masła (ghee) lub odrobiny oliwy.

Nie smażymy, nie mrozimy!

Gdyby zamiast rafinowanego „oleju uniwersalnego” każdy miał w domu już nie tylko nawet tak rozreklamowaną choć niezbyt zasobną w witaminę E oliwę z oliwek, ale wyjątkowo w nią obfitujący olej z kiełków pszenicy, a zamiast smażyć na olejach to byśmy nimi jedynie przyprawiali swoją codzienną porcję zdrowej sałatki, to serca mielibyśmy zdrowe jak dzwony do późnej starości, sprawne oczy, narządy płciowe i niepozatykane blaszkami miażdżycowymi naczynia krwionośne, nie mówiąc już o tak kosmetycznych korzyściach płynących z witaminy E jak lśniące i gęste włosy oraz zdrowo wyglądająca skóra, pozbawiona zmarszczek i cellulitu. Podobnie rzecz się ma z kolejnymi kopalniami witaminy E – migdałami czy ziarnem słonecznika: gdyby nie były traktowane jako świąteczny dodatek do ciasta albo minimalny dodatek do pieczywa, to sprawy by się miały zapewne inaczej. Bo podobnie jak witaminę C tak i witaminę E należy zjadać codziennie. Mimo tego, że witamina E jest witaminą rozpuszczalną w tłuszczu, to w przeciwieństwie do takiej np. witaminy A czy D jej zapasów ustrój długo nie przechowuje: dr Shute stwierdzał, że kilka dni przerwy w dostawie witaminy E powoduje znaczący spadek jej poziomów we krwi.

Oto niektóre źródła witaminy E (6):

– olej z kiełków pszenicy (1 łyżka) – 20,3 mg – absolutny rekordzista! Jednak może być problematyczny jeśli masz nadwrażliwość na pszenicę (mimo tego, że jest to olej, czyli wyciśnięty tłuszcz, to jednak może zawierać śladowe ilości białek pszenicy)

– ziarno słonecznika łuskane (porcja 30 g – ok. dwie garście) – 7,4 mg

– migdały (porcja 30 g – jedna garść) – 6,8 mg

– olej słonecznikowy nierafinowany (1 łyżka) – 5,6 mg

– orzechy laskowe (porcja 30 g – jedna garść) – 4,3 mg

– awokado 1 średnie – 4,16 mg

– olej rzepakowy nierafinowany 1 łyżka – 2,44 mg

– mango 1 średnie – 2,3 mg

– szpinak gotowany 1/2 szkl. – 1,9 mg

– papryka czerwona 1 średnia – 1,88 mg

– brokuły gotowane 1/2 szkl – 1,2 mg

– owoc kiwi jeden średni – 1,1 mg

– pomidor 1 średni – 0,7 mg

Witamina E oprócz ciepła i tlenu jest wrażliwa również na niskie temperatury czyli mrożenie: mrożonki jej w związku z tym niemal nie zawierają. Jeśli masz wybór pomiędzy np. brokułem świeżym a mrożonym, czy szpinakiem świeżym a mrożonym – zawsze wybieraj produkty świeże. Traktuj mrożonki jako ostateczność, a jeśli już nie ma innego wyjścia to chociaż dodaj do przygotowanej z mrożonki potrawy (ale nie do gorącej!) choćby łyżkę oleju z kiełków pszenicy czy też posyp ją nasionkami słonecznika aby uzupełnić utraconą witaminę E.

I niczego nie smaż! Potrawy smażone zarezerwuj sobie na „od święta”, na pewno nie na co dzień. Czym innym jest np. delikatne przeszklenie cebulki na maciupeńkim ogniu, a czym innym smażenie na silnie rozgrzanej patelni czy grillu (w szczególności smażenie w tzw. głębokim tłuszczu). Niestety potrawy typu placuszki, racuszki, naleśniki, krokiety, kotlety itd. to NIE są potrawy wybitnie sprzyjające zdrowiu! Mimo to portale kulinarne wręcz kipią od takich przepisów, są one ulubionymi potrawami nawet wśród wegetarian i wegan. To właśnie dlatego nawet oni nie są chronieni przed chorobami serca i układu krążenia czy nowotworami (choć statystycznie chorują mniej).

Zawsze starajmy się spożywać nasze pożywienie w postaci możliwie jak najbardziej zbliżonej do stworzonego ręką natury oryginału i jak najmniej poddanej procesom przetwórczym. To nam tylko wyjdzie na zdrowie.

A jeśli suplementy to jakie?

Mimo wszystko pamiętajmy zawsze o jednej zasadzie: najpierw wszystko czego nam potrzeba czerpmy w miarę możności z naszej diety, a dopiero potem z suplementów. Żaden suplement tak naprawdę nie zastąpi darów Matki Natury, gdzie wszystko dla nas zostało umieszczone w odpowiednich proporcjach, „skrętnościach”, w odpowiednim towarzystwie itd. Dlatego naprawdę lepiej będzie zajadać w przypadku chęci uzupełnienia niedoborów witaminy E skiełkowane ziarenka pszenicy lub orkiszu, słonecznika czy dyni, dodawać do sałatek nierafinowane tłoczone na zimno oleje bogate w witaminę E, pić soki warzywne wyciskane itd. niż ZAMIAST tego stosować same tylko suplementy witaminy E, które nawet gdy są pochodzenia naturalnego, to wciąż w porównaniu z darami natury są jedynie nieudolnym tworem niedoskonałego człowieka, który próbuje odtworzyć to co natura stworzyła. Tak jak dziecko, które próbowałoby ugotować obiad za swoją mamę. Suplementy mogą być pomocne, jednak niech nigdy nie będą pretekstem do zaniedbywania podstawowej sprawy czyli dobrej i naturalnej diety opartej głównie na nieprzetworzonych produktach roślinnych mających wysoki indeks wartości odżywczych (ANDI).

Jeśli jednak zaistnieje potrzeba sięgnięcia po suplement witaminy E, to na pewno w przypadku tej akurat witaminy należy zadbać o jej formę pochodzącą z naturalnych źródeł. W przeciwieństwie do witaminy C, która jest prostą molekułą, pochodną glukozy, witamina E jest bowiem nieco bardziej „skomplikowana” – pod tą nazwą kryje się aż osiem związków, a nie tylko jeden. Mamy więc 4 tokoferole i 4 tokotrienole. W naturze występują jako izomery d- (dextro, „prawoskrętne”) dlatego na suplemencie szukajmy określenia np. D-alfa-tokoferol lub zamiennie używanego określenia RRR-alfa-tokoferol.

Jeśli zaś na opakowaniu zobaczymy określenie DL-alfa-tokoferol to oznacza iż mamy do czynienia z syntetyczną witaminą E. Izomery DL pozyskane drogą syntezy mają aktywność biologiczną mniejszą o około połowę. Są jednak sporo tańsze od tych pozyskanych z natury. Większość multiwitamin z apteki zawiera więc DL-alfa-tokoferol: niedrogi, ale też i niezbyt skuteczny. Jeśli chcesz widzieć efekty stawiaj zatem na D-izomery witaminy E. Niestety natura pilnie strzeże w tym wypadku swoich tajemnic: D-alfa-tokoferolu człowiek nie potrafi pozyskiwać drogą syntezy. Jedyne co mu się udało to pozyskanie mieszanki racemicznej, oznaczanej właśnie jako DL (dextro-levo). A to nie to samo dla naszego organizmu.

Najbardziej aktywnym biologicznie jest D-alfa-tokoferol, jednak im nasz suplement bogatszy tym lepiej: taki, który będzie zawierał mieszankę tokoferoli będzie lepszy od takiego, który zawiera tylko sam D-alfa-tokoferol, zaś taki, który zawiera mieszankę tokoferoli ORAZ tokotrienoli będzie jeszcze lepszy (choć też i zapewne najdroższy).

W aptekach dostępny jest preparat o nazwie TOKOVIT, można dostać go bez recepty, kosztuje niewiele (ok. 10 zł za 60 kaps., 100 IU lub 200 IU, mocniejszy 400 IU na receptę) i zawiera naturalny d-alfa-tokoferol. Sprawdza się znakomicie do celów kosmetycznych, np. jako zamiennik kremu z filtrem na słońce – doskonale chroni przed oparzeniami słonecznymi. Jeśli chcemy mieszanki tokoferoli to musimy sięgnąć po droższe preparaty, np. Solgar (200 IU, 50 kaps. ok. 55 zł). Najwięcej zapłacimy za mieszanki naturalnych tokoferoli i tokotrienoli (np. Swanson Ultra Full Spectrum Vitamin E, cena ok. 20 funtów brytyjskich czyli ok. 110 zł za 60 kaps. po 100 IU każda wysyłka do Polski 2,4 GBP czyli ok. 13 zł) i z dostępnością na polskim rynku jest kiepsko, jednak można póki co zamówić ten suplement w brytyjskich sklepach internetowych lub na brytyjskim Amazonie.

Bracia Shute podkreślali w swoich pracach ponadto, aby budować powoli suplementację witaminy E: zaczynać od niewielkich dawek i sukcesywnie je zwiększać tak, aby w ciągu kilku tygodni dojść do dawki docelowej (najlepiej gdy ustalonej wspólnie z lekarzem, aczkolwiek dawki średnio kształtują się w okolicach pomiędzy 200-800 IU na dobę). Jednorazowe wzięcie dużej dawki nie jest wskazane i może spowodować palpitacje serca i chwilowe podniesienie ciśnienia krwi, ponieważ witamina E wzmacnia pracę mięśnia sercowego, rozrzedza też krew. Dlatego tak ważne jest powolne budowanie dawek – tak jak robi się to z niacyną by uniknąć „flusha”.

Na koniec garść badań mogących dać ogólne pojęcie na temat tego co potrafi witamina E (szczególnie wtedy gdy podana w odpowiednich do zapotrzebowania dawkach):

1. Witamina E zmniejsza śmiertelność o 24 % wśród osób w wieku 71 lat i powyżej: http://ageing.oxfordjournals.org/content/40/2/215.short

2. Przyjmowanie 300 IU witaminy E dziennie zmniejsza ryzyko raka płuc o 61%:

http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/18546288

3. Witamina E jest skuteczna w przypadku miażdżycy: http://jama.jamanetwork.com/article.aspx?articleid=388928

4. Dawka 400-800 IU witaminy E dziennie zmniejsza ryzyko ataku serca o 77%:

http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/8622332

5. Zwiększenie podaży witaminy E w suplementacji zapobiega przewlekłemu nieżytowi oskrzeli: http://www.thoracic.org/newsroom/press-releases/conference/articles/2010/vitamine-e.pdf

6. Dawka 800 IU witaminy E dziennie jako skuteczny sposób leczenia stłuszczenia wątroby (skuteczniejszy i bezpieczniejszy niż stosowane farmaceutyki): http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/20427778

7. Pacjenci z chorobą Alzheimera biorący 2000 IU witaminy E dziennie żyją dłużej:

http://www.medicalnewstoday.com/articles/270708.php

8. Suplementacja witaminą E pomaga zapobiegać stwardnieniu zanikowemu bocznemu (ALS): http://aje.oxfordjournals.org/content/173/6/595.short

Jeżeli dodamy do tego zaćmę, żylaki, zmarszczki, cellulit, nadciśnienie, wysoki cholesterol, endometriozę, alergie, choroby stawów oraz autoimmunologiczne, cukrzycę, raka, anemię, bezpłodność i szereg innych dolegliwości, to nie pozostaje nam nic innego jak uznać, że bez witaminy E nie sposób się obejść jeśli chcemy być przewlekle zdrowi.

Czego Wam wszystkim serdecznie życzę! Jedzcie swoje warzywa i owoce minimum pięć razy dziennie, dodawajcie olej z kiełków pszenicy do sałatek i pijcie mleko migdałowe

Pomocne linki:

1. Cataracts and Vitamins: The Real Story http://orthomolecular.org/resources/omns/v09n06.shtml

2. Sperm oxidative stress and the effect of an oral vitamin E and selenium supplement on semen quality in infertile men. http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/12623744

3. http://orthomolecular.org/hof/2004/ewshute.html

4. http://www.doctoryourself.com/estory.htm

5. http://www.totalhealthmagazine.com/articles/vitamins-and-supplements/the-tocotrienols-going-way-beyond-vitamin-e.html

6. http://ods.od.nih.gov/factsheets/VitaminE-HealthProfessional/

7. http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/15237767

8. http://www.livestrong.com/article/496789-vitamin-e-for-eczema/

9. „Evaluation of dietary intake of vitamin E in the treatment of atopic dermatitis: a study of the clinical course and evaluation of the immunoglobulin E serum levels.” http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/12010339

(Odwiedzone 607 razy, dzisiaj 180 wizyt)
  • Love
  • Save
    Add a blog to Bloglovin’
    Enter the full blog address (e.g. https://www.fashionsquad.com)
    We're working on your request. This will take just a minute...