Drogą do piekła

Christopher Marlowe, Doctor Faustus , reż. Matthew Dunster, wyst. Paul Hilton, Arthur Darvill, Richard Clewes, Nigel Cooke, Beatriz Romilly, Felix Scott i inni, The Globe Theatre, 2011

słuchajcie, ale dawanie oznaczenia spoilers dla sztuki
opublikowanej 1604 (I wersja) - 1616 (II wersja)
i opartej na legendzie Fausta
to by chyba jednak była
przesada, prawda?

Doktor Faustus to nie jest najłatwiejsza rzecz, ani w lekturze, ani w odbiorze teatralnym. Rzecz nawet nie w fabule - w końcu historię człowieka, który dla wiedzy i rozkoszy zawarł pakt z piekłem, w którejś z jej miliona wersji i przetworzeń wszyscy chyba znamy, czasami nawet nie wiedząc, że znamy - co raczej w epizodycznej strukturze dramatu Marlowe'a i jego gwałtownych nieraz zmianach nastroju, przejściach między tragedią a komedią ocierającą się (nie tylko w recenzowanym tu przeze mnie spektaklu) niemal o groteskę. Mnie osobiście jako odbiorcę Faust Goethego przyzwyczaił do tonu wysokiego, dramatycznego; Doktor Faustus Marlowe'a - którego znałam tylko z lektury, nigdy wcześniej nie widziałam w wersji scenicznej - kazał przypomnieć sobie obecne w legendzie Fausta elementy zdecydowanie mniej wzniosłe.

Tak sobie ot napisałam Doktor Faustus i Marlowe'a w poprzednim akapicie, a tu przecież mało co jest jasne. Dwie wersje sztuki (obie użyte na zmianę jako tekst spektaklu w The Globe, ze starannym wyliczeniem co z której, scena po scenie, w książeczce dołączonej do DVD). Publikacja drukiem długie długie lata po premierze, długo po śmierci autora. Sceny komiczne, napisane przez samego Marlowe'a - albo nie. Problem na problemie na problemie, a jeszcze nawet nie zaczęliśmy rozmawiać o interpretacji.

Wracając ergo do tej interpretacji i do scen komicznych - jak by człowiek przyjrzał się starannie fabule, to wyjdzie o tym, że doktor Faustus Marlowe'a jest mniej więcej jak każdy z nas, znaczy - bardzo, bardzo przewidywalnie ludzki. Bo OK, zaklina się na początku, czego on to nie zrobi z pomocą diabła: jak to otoczy Germanię murem, żeby ją chronić, jak ubierze w jedwabie biednych studentów, zdobędzie mądrość ponad ludzką miarę. Jak przychodzi co do czego, jednakowoż, Faustus głównie robi sztubackie dowcipasy papieżowi i jego ludziom, oszukuje drobnych kupczyków, czaruje monarchów sztuczkami ( i nie wiem, czy to ja mam kosmato-diabelskie myśli, czy co, bo implikacja, że obiecaną bounteous reward będzie pójście do łóżka z chętnym cesarzem i cesarzową w ciąży wydała mi się w tej realizacji dość, jakby, oczywista? ) i chce najpiękniejszą kobietę na świecie, a o murach i jedwabiach nie ma mowy... Na dodatek dzieje Faustusa punktowane są tutaj przeplatającą się z nimi czysto już komiczną historią durnowatego Robina i jego kolesia Dicka, służących służącego, którzy też się chcą nauczyć nekromancji i magii.... i trochę kiepsko im idzie. Ci są igraszką w rękach diabła - ale czym innym jest, w sumie, nasz uczony doktor? A diabeł ma dla niego, zaiste, właściwą pokusę.

Jeżeli to pierwsze zdjęcie, jakiego użyłam, daje dobry ogląd tego, jak ten spektakl wygląda, to drugie pozwala wejrzeć w relacje między postaciami. Faustus chce diabła za sługę i diabła dostaje - ale nie za sługę, niekoniecznie. W interpretacji Arthura Darvilla Mefistofeles szybko zostaje kimś innym - kumplem, towarzyszem i wręcz przyjacielem Fausta. Świetnie mu idzie udawanie, że tym właśnie jest - Faustus wierzy mu do tego stopnia, że w finałowej scenie, ciągnięty przemocą do piekła, wzywa jego pomocy. Ale nic z tego, oczywiście, nic z tego - przecież to była tylko maska, tylko najsprytniejsza diabelska sztuczka ze wszystkich. Mefistofeles mógł - w nie wiem, czy nie poetycko najpiękniejszym fragmencie sztuki - wyznać Faustowi, że ciągle tęskni za niebem i żyje w wiecznym, piekielnym cierpieniu, przez własną pychę odcięty od tego, co, jak poniewczasie zrozumiał, jest jedyną prawdziwą radością, mógł go nazywać drogim (bo ja bym tak sweet Faustus przetłumaczyła) i spełniać jego życzenia - ale pozostał przecież do końca tym samym, diabłem i sługą diabła, z jednym tylko zadaniem: zaciągnąć Fausta do piekła.

Darvill jako Mefistofeles jest właśnie taki; na co dzień raczej przyjemny i koleżeński niż charyzmatyczny i kusicielski, tylko w niektórych scenach (jak moment, kiedy przyzywają go Robin i Dick, czy pierwsza rozmowa z Faustem) pokazuje na chwilę inną twarz, udręczonego dręczyciela - i to wydaje się od początku do końca nie błędem, jak części recenzentów, ale przemyślaną strategią grania tej postaci. Faust Paula Hiltona też jest po większej części po prostu zwykłym facetem, trochę aroganckim, trochę szczeniackim, trochę niezdecydowanym; Hilton generalnie gra go, moim zdaniem, przyzwoicie, choć bez rewelacji - na rzeczywiste wyżyny aktorstwa wznosi się dopiero w finałowej scenie tuż przed śmiercią, kiedy znakomicie gra człowieka przerażonego, żałującego i ogarniętego paranoją. W tej inscenizacji w mającej bardzo dużą ilość postaci sztuce gra stosunkowo niewielu aktorów, powtarzając role, co pozwala przynajmniej niektórym z nich na pokazanie kilku diametralnie różnych od siebie twarzy - mnie się chyba najbardziej podobał Nigel Cooke jako raz brutalnie groźny Lucyfer, a moment potem - uniżony, fałszywie pokorny papież Adrian. Nie wszystkie te metamorfozy były równie udane - Jade Williams jako Lenistwo była znakomita, jako Cesarzowa, moim zdaniem, przesadnie ekspresyjna i przerysowana - ale generalnie, pomysł był bardzo dobry.

To jest w ogóle, moim zdaniem, dobry spektakl - dobry, ale nie rewelacyjny. Realizacja jest - jak chodzi o kostiumy, dekorację i ogólny styl całości - tradycyjna, nawiązująca w przyjętych rozwiązaniach (maski na znak przemiany postaci, kukły i manekiny, użycia ognia i pirotechniki) do historycznego teatru; jednocześnie jednak używa bardzo nowocześnie pomyślanej muzyki. Najciekawsze chyba jest tutaj wykorzystanie de facto baletu w scenach zbiorowych, momentami niezwykle efektownie rozwiązanych - jak choćby scena z pojawianiem się na scenie kolejnych Grzechów Głównych.

Tak naprawdę, gdybym miała powiedzieć, że coś mi się wyraźnie nie podobało, to miałabym problem ze wskazaniem czegoś takiego. Niemniej, zachwycona też nie jestem. Może problemem jest fakt, że ta fabuła to jest tak naprawdę sekwencja scen, może to, że komicznych scen z rubasznym humorem było tak dużo, że momentami przytłaczały dramat - w każdym razie nie do końca mi coś w tej realizacji zagrało. Ale obejrzeć było zdecydowanie warto.

  • Love
  • Save
    Add a blog to Bloglovin’
    Enter the full blog address (e.g. https://www.fashionsquad.com)
    We're working on your request. This will take just a minute...