Miałam wytrzymać ze strzyżeniem do wiosny, ale mimo dociążenia włosów, o którym pisałam w tym poście, nadal brakowało mi czegoś, co sprawiłoby, że moje włosy w pełni odzyskałyby kondycję sprzed miesiąca. Podczas włosowych kryzysów zawsze pomaga mi niewielkie cięcie, dlatego zdecydowałam się na nie dużo szybciej. :) Zapłaciłam tylko 25 zł, a muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo zadowolona.
Pierwsza rzecz, która skłoniła mnie do wizyty w salonie fryzjerskim to
plątanie się włosów, które zwiększało się w miarę wzrostu włosów. Było to dla mnie tak uciążliwe, że chwilami zastanawiałam się nad ścięciem wszystkich farbowanych włosów, aby odzyskać w pełni naturalne, gładkie włosy i przy okazji skusić się na jedną z moich ulubionych fryzur - boba. :)
Mimo wszystko obecne plątanie jest niczym w porównaniu do tego, które męczyło mnie w 2010 roku, kiedy doszczętnie zniszczyłam swoje włosy. Wtedy tuż po rozczesaniu nie mogłam sunąć dłonią wzdłuż włosów, teraz miałam problem z tworzeniem się drobnych, trudnych do rozplątania supełków.
Druga sprawa to
problemy z układaniem się włosów i grzywki, a trzecia to motywacja w postaci pięknych włosów
czytelniczki Natalii, która oznaczyła mnie na Instagramie i tym samym przypomniała mi o mojej miłości do ostrych końcówek. :)
Tym razem włosy zostały podcięte
na sucho, częściowo maszynką i częściowo nożyczkami. Obawiałam się cięcia na sucho, ale pani była wyjątkowo delikatna i dokładna, więc nie wpłynęło to na pogorszenie stanu końcówek. Na zakończenie wykonała bardzo fajny trik, o którym napiszę Wam innym razem, bo muszę go najpierw przetestować w domu. :)
Straciłam tylko 2-3 cm, a włosy zmieniły się o 180* - zarówno ich kondycja, jak i ogólny wygląd, od razu też zaczęły się lepiej układać. :) Jeśli Wasze włosy stają się niesforne, przestają działać na nie wszystkie pielęgnacyjne patenty, polecam podcięcie końcówek. Mały krok, wielka zmiana. :)